czwartek, 7 marca 2013

Czasami tak bywa - Moaburger

     Takie już jest to życie. Czasami po prostu budzisz się rano i stwierdzasz że... masz kaca. A jeśli okazuje się, że osoba, która śpi obok Ciebie również jest “nie do życia” zaczynają się schody.
    My, jako ludzie, którzy permanentnie mają pustą lodówkę odczuliśmy to bardzo mocno w miniony weekend. Zaraz po przebudzeniu, jeszcze w półśnie, zdałam sobie sprawę, że jedyne co mamy do jedzenia to paczka otrębów i miód. Z jednym jajkiem i kropelką oliwy zestaw całkiem znośny ale tylko wtedy, gdy żołądek współpracuje z umysłem. W stanie odwrotnym sama myśl o mieszaniu składników obezwładniała. A. chyba w tym samym czasie zdał sobie sprawę z tego samego bo pierwszym słowem jakie wypowiedział były: BURGERY.
    Już kiedyś, w dość zawoalowany sposób, pisałam o, uleczających z kaca, właściwościach angielskiego śniadania. Skąd w takim razie przyszły mu do głowy burgery? Postanowiłam przeczekać tę zachciankę bo myśl o burgerach była dla mnie tak samo drażniąca jak o otrębach z miodem. Pech chciał, że przeczekanie ciągnęło się prawie do 16stej, nadeszła pora obiadowa a burgery były z nami cały ten czas. Nie było wyjścia. Idziemy do Moaburger. Tam podobno mają dobre burgery.
    Trochę przejmowałam się dość “zmęczonym” wyrazem twarzy ale szybko okazało się, że Moaburger nie jest miejscem, gdzie należy się czymkolwiek przejmować. Mała, podłużna salka z wejściem z przodu, stolikami po bokach oraz barem z tyłu była oblężona przez gości, w szczególności obcokrajowców. Biało-czerwona cerata, którą obite były stoliki, przywodziła na myśl lokale z amerykańskich filmów. Z trudem znaleźliśmy miejsce. Ochota na burgera przyszła mi niespodziewanie, kiedy para siedząca na przeciwko nas dostała dwa duże, białe zawiniątka, z których wyłoniły się bułki. Jak tak patrzyłam na te soczyste burgery wiedziałam, że to jest to, czego potrzebowaliśmy .
    Żeby nie przesadzać ze składnikami i nie katować żołądka zamówiłam burgera klasycznego, z wołowiną, sałatą, pomidorem, ogórkiem, czerwoną cebulą, sosem pomidorowym i majonezem. Do tego dodałam ser edamski (Classic + cheese 18zł). A. poszalał mocniej i zamówił burgera Avo Becon który oprócz klasycznych składników zawierał awokado i boczek (22zł). Oczywiście dla pełni szczęścia zamówiliśmy jeszcze frytki i colę. Pani, która nas obsługiwała wręczyła nam drewniana łyżkę z numerem 9, która miała potwierdzać zamówienie i odesłała do stolika.
    Na szczęście nie musiałam długo panować nad ślinotokiem na widok pary siedzącej na przeciwko i jedzącej soczyste burgery bo nasze pojawiły się bardzo szybko. A. w mgnieniu oka pochłonął swojego. Ja nie byłam ani o sekundę gorsza. Bułka, w której były podane burgery była świeża, krucha ale się nie rozlatywała. Mięso było bardzo soczyste i nie spieczone, nawet lekko krwiste w środku. Dodatki warzywne i sosy były również dobrej jakości. Po takim posiłku po naszych dolegliwościach nie było już śladu.
    To na prawdę był świetny pomysł, żeby iść do Moaburger ale nie zdążyłam ani zapytać, ani przeczytać dlaczego lokal przyjął za logo ptaka Moa. Bardzo mnie to ciekawi. Może ktoś wie i podzieli się ta wiedzą w komentarzach?
 
















 

4 komentarze:

  1. Moa wzięło się od nowozelandzkiego pochodzenia właściciela knajpy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A kac malowniczo się prezentuje na tle codzienności ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobry poradnik na ciężki poranek ;)

    OdpowiedzUsuń