niedziela, 24 lutego 2013

Hummus & happiness - Hamsa Restobar

     Hamsa Hummus & Happiness Israeli Restobar to nazwa restauracji, którą odwiedziliśmy w miniony weekend. Lokal serwuje dania kuchni bliskowschodniej choć długość jego nazwy mogłaby sugerować powiązania z brazylijskimi telenowelami. Ale nic z tych rzeczy... Hamsa to restauracja izraelska, która, jak można się domyślić, mieści się na Kazimierzu. Dokładnie na ulicy Szerokiej 2. A otwarła się tam dość niedawno i od razu zyskała duży rozgłos. Raz, Pan Nowicki już tam był i oceniał. Dwa, facebookowa propaganda zadziałała. Ja specjalnie ominęłam ten czas szumu i hałasu wokół otwarcia Hamsy, choć to oni kliknęli nasze “Lubię to” jako pierwsi. Teraz, gdy Hamsa ma już prawie 3000 “lików” a my o 10x mniej postanowiłam pójść, zobaczyć jak to tam jest.
    Przed wejściem do lokalu, w głowie, miałam tylko wielką, niebieską rękę Fatimy, którą właściciele wybrali na symbol swojej restauracji by reprezentowała ich we wszelakich mediach. Wiem, że jest to też symbol szczęścia a happiness ma towarzyszyć humusowi w izraelskim restobarze. Zupełnie, też, nie spodziewałam się, że Hamsa będzie położona na samym końcu Szerokiej. Jakoś zakodowałam, że wszystkie tamtejsze knajpy muszą się mieścić na bocznych ścianach ulicy.
    Po wejściu zaskoczyło mnie, że lokal jest bardzo przyjazny tj. nie musisz się spinać i zastanawiać się czy twój ubiór i fryzura są odpowiednie do panującej aury. Dlaczego o tym wspominam? Mam wrażenie, że restauracje serwujące kuchnię żydowską w tych okolicach Kazimierza są bardzo eleganckie i drogie. Nie mówię, że to źle. Mówię tylko, że jak do tej pory to wyobrażenie zniechęcało mnie do prób poznania smaków Izraela. W Hamsie od razu poczułam się swobodnie. Nawet do tego stopnia, że nie zważając na zaciekawione spojrzenia innych gości robiłam zdjęcia z każdego możliwego kąta pomieszczenia.
    Całe szczęście, że przyszliśmy dość wcześnie jak na kolację bo był jeszcze wolny stolik. Usiedliśmy i zaczęliśmy czytać menu. Z początku nie bardzo wiedziałam na co mam ochotę ale kelner okazał się bardzo pomocny i podsunął nam pewne pomysły. Zaczęliśmy od zamówienia mezze tj. past do chleba podawanych jako przystawki. Zamówiliśmy zestaw dla dwojga (29zł), z trzema rodzajami mezze do wyboru. Nasz wybór padł na hummus z dodatkiem prażonych orzechów pinii i soczystym granatem, domowy biały ser na bazie jogurtu naturalnego i jogurtu koziego oraz dip z opiekanego nad ogniem bakłażana, sezamowej pasty tahini, czosnku i kolendry. Wszystkie te pasty zostały podane na pięknym zestawie miseczek w kształcie ręki Fatimy z pieczywem pita, laffa i manakish oraz z ogóreczkami konserwowymi, nieostrą, zieloną papryką konserwową oraz niedrylowanymi oliwkami (gdyż niedrylowane podaje się zazwyczaj na bliskim wschodzie). Dość uważnie smakowałam szczególnie hummus, gdyż chciałam porównać doznania smakowe jakie oferował z innym hummusem, jedynym jaki do tej pory jadłam. Muszę powiedzieć, że ten w Hamsie był dużo grubiej przetarty, w pierwszym posmaku lekko kwaskowy a później zdecydowanie mniej czosnkowy. Także wyraźniej dało się odczuć w nim samą ciecierzycę co czyniło go mniej uzależniającym od rywala. Za to pasta z bakłażanu była bardzo dobra, czosnkowa i zdecydowanie najbardziej wyrazista ze wszystkich trzech mezze. Po takiej przystawce mocno się rozochociliśmy i zamówiliśmy dania główne (i kolejny kieliszek wina dla mnie).
    Do tej pory był już hummus i było również happiness. Czekaliśmy na dania główne, jagnięcinę duszoną w słodko-pikantnym sosie z dodatkiem moreli, kardamonu, cynamonu podawaną z cynamonowym kuskusem z rodzynkami (37zł) oraz Izraelski Szaszłyk czyli grillowane mięso wołowe podawane z chlebem laffa i sałatką izraelską (33zł) a wokoło panowała bardzo przyjemna aura. Sala była wypełniona gośćmi po brzegi. W powietrzu unosiły się przeróżne, pyszne aromaty. Gdy kelner podał nam talerze wszystko wyglądało pięknie. Moje danie, tj. jagnięcina smakowało również bardzo dobrze. Mięso miało tylko lekki posmak charakterystyczny dla baraniny czym zdobyło moje uznanie. Dodatkowo, gdy natrafiałam na rodzynkę lub ziarno anyżu ukryte w kuskusie czułam orient. Niestety danie A. nie było tak udane jak moje. Jego szaszłyk był hmmm.... gumowy. Gdy poprosiliśmy kelnera o wyjaśnienie dowiedzieliśmy się, że jest to normalne w przypadku mięsa z krów skandynawskich i że goście często zwracają na to uwagę. Trochę szkoda bo tak wspaniale rozpoczęta kolacja straciła wtedy na wspaniałości. No cóż... trzeba było dokończyć danie na tyle, ile się dało jednak ja zastanawiam się po co serwować mięso, które jest jakościowe ale po prostu niedobre?
    Pomimo tego małego incydentu wyszliśmy z Hamsy w świetnych humorach i będziemy polecać to miejsce znajomym. De facto już to robimy.

























sobota, 23 lutego 2013

Egzotyka lat 70tych - Palmiarnia Zielonogórska

     Po wszystkich atrakcjach jakie zaoferowało nam ostatnio krakowskie Zabłocie przenieśmy się na chwilę do innego polskiego miasta, do Zielonej Góry. Byliśmy tam ostatnio w interesach, a że blogujemy pod nazwą “365 knajp dookoła świata” grzechem byłoby nie skorzystać z okazji i nie zrobić reportażu z najsłynniejszej knajpy w mieście – Zielonogórskiej Palmiarni. Może rodowici Zielonogórzanie nie zgodzą się ze mną co do statusu, który nadałam Palmiarni ale ja nigdy tak często nie słyszałam o żadnym innym miejscu w Zielonej Górze i żadnego innego miejsca tak często nie odwiedzałam. A byłam tam chyba ze trzy razy, ostatnio około 5 lat temu.
    Palmiarnia, jak sama nazwa wskazuje, jest gigantyczną szklarnią, w której rosną przeróżne egzotyczne rośliny włączając w to, oczywiście, wielkie i rozłożyste palmy. Między pniami drzew, klombami krzewów i akwariami z egzotycznymi rybami stoją stoliki dla gości. W tym temacie nic się nie zmieniło od czasu założenia restauracji w 1961 roku (52 lata temu). Byłam bardzo ciekawa czy Palmiarnia nadal trwa w archaicznej gastronomicznej przeszłości podając kawę w szklance na spodeczku jak to miało miejsce przy okazji mojej ostatniej tam wizyty.
    Gdy weszliśmy do środka okazało się, że najbardziej atrakcyjna część lokalu jest zarezerwowana na imprezę zamkniętą a dostępne stoliki stoją zaraz obok baru pod betonowym tarasem. No szkoda... usiedliśmy przy najmilej położonym z dostępnych stolików a kelner podał nam menu. W tym momencie byłam bardzo mile zaskoczona bo stare menu w formie albumu z wydrukami włożonymi w brudne koszulki zostało zastąpione nowoczesną, fioletową kartą dań. Po jej otwarciu mogłam wybierać między takimi daniami jak: stek z polędwicy wołowej (71zł), grillowany schab z dzika (64zł), stek z halibuta (48zł), grillowana polędwica z tuńczyka (63zł). Obok tych wykwintnych dań do wyboru były jeszcze przystawki, zupy, sałatki i desery. Ciekawa pozycją w menu była również sekcja “nasza kulinarna historia” gdzie dania takie jak zupa pomidorowa z wkładką oraz kotlet mielony z ziemniakami i buraczkami są podawane na oryginalnej zastawie z lat 70tych.
    Jak tylko zobaczyłam te pozycję wiedziałam, że tradycji musi się stać za dość i PRLowski klimat musi do mnie wrócić. Zażartowałam nawet z kelnerem, że jeśli przyniesie mi uszczerbione talerze to będę w siódmym niebie. I byłam bo charakterystyczna zaokrąglona na brzegach mleczna porcelana była pięknie ubita :)
    Podzieliliśmy się zestawem rodem z PRLu z A.. Ja dostałam zupkę pomidorową (12zł) a A. kotleta mielonego (29zł). Dwóch naszych zacnych kompanów postanowiło podzielić się talerzem grillowanych mięs (62zł). Wszystko było bardzo smaczne i ładnie podane. Jedyne zastrzeżenie kieruję do ilości tymianku użytego do przyprawienia mięs. Ja skosztowałam jedynie kęsa mięsa i jedną małą grillowaną pieczarkę a tymiankowy posmak towarzyszył mi przez długi czas. Ci, którzy jedli to danie jako główne czuli tymianek jeszcze dłużej. Ponoć kucharzowi “się sypnęło”. Wierzymy.