Jest na świecie pewna hipster (hipster, nauczyciel, dyrektor... tak
chyba powinnam zapisać rodzaj żeński rzeczownika hipster, nie?), z którą już
nawet się trochę przyjaźnię. Jak na razie wirtualnie, ale wszystko przed nami.
Już sama ta przyjaźń pozwala mi się czuć trochę hipstersko, choć ponoć gruby
hipster to nie hipster. Wiem, wiem... u mnie nie tak znowu źle ale prawda jest
taka, że wysuszona na wiórek także nie jestem. Nazwałabym to hipsterstwem
niecałkowitym. Na co dzień nie przeszkadza mi ten stan ale od święta każdy by
chciał zostać hipsterem. Tak przynajmniej sobie tłumaczę moje chwilowe
hipsterskie ciągoty.
Gdzieś, kiedyś czytałam że hipstery kochają burgery więc jak tu nie
połączyć przyjemnego z pożytecznym i nie poczuć się hipstersko zajadając
burgera? Zgodnie z krakowską tradycją takiego poczucia można zaznać tylko w Love
Krove. Z prawdą hipsterskiej filozofii nie będę się kłócić. Nie będę również
kolejny raz rozpoczynać dyskusji gdzie w Krakowie podawane są najlepsze burgery.
Postanowiłam włączyć obiektywizm (jak zawsze :)). Zobaczymy jak mi
wyjdzie.
Do Love Krove wybraliśmy się w pewną niedzielę, około 18stej. Lokal, o
dziwo, świecił pustkami, co z wyjaśnień kelnerki było istnym kuriozum. Nie
dziwię się bo przecież sama doświadczyłam wiele razy braku miejsca w świątyni
burgerów. Nie siadaliśmy przy dużym, wspólnym stole bo nie chcieliśmy
przeszkadzać dwóm osóbkom połykającym wielkie buły. Troszkę speszeni, siedliśmy
grzecznie, w kąciku.
Cel naszej wycieczki był jeden: burgery, dlatego nie patrzyłam co
jeszcze mają w menu. Tak nie patrzyłam, że wypatrzyłam Fritz Kolę i pieczone
łódeczki z ziemniaków. Ale oprócz tego na prawdę nic więcej. Musiałam mocno się
skupiać na liście burgerów bo wybór był ogromny. Dokładne czytanie, ze
zrozumieniem oraz szybkim analizowaniem skali apetytu na poszczególne dodatki
zajęło nam dobre 15min. Ostatecznie ze wszystkich opcji wybraliśmy burgera
Jacque, z mozarellą, gorgonzolą, cheddarem, sałatą, pomidorem, ogórkiem, cebulą,
sosem pomidorowym i majonezem (16zł) oraz burgera Onion Monster z cheddarem,
bekonem, krążkami cebulowymi, jajkiem sadzonym oraz sosem BBQ (18zł). Niech
pozostanie tajemnicą który burger dla kogo choć kto spostrzegawczy zobaczy na
zdjęciach :)
Burgery zostały nam podane na małych talerzykach, nabite na drewniany
patyczek, za pewne by wieża utworzona z dodatków nie przewróciła się lub nie
rozpadła. Wysokość wieży, ze 20cm. Skoro było nas dwoje postanowiliśmy
przetestować dwa sposoby jedzenia burgera w Love Krove. A. wybrał, męski, modny
sposób “na całego”, który zakładał zgniecenie do cna dodatków w bułce i
pałaszowanie w rękach. Ja, pozbawiona gigantycznego rozdziawu ust, wybrałam
drugi sposób, “na chirurga”, gdzie z pomocą widelca i noża odkrajałam precyzyjne
kawałki z bułki i dodatków rozebranych na połowy. Obserwując gości, którzy
zdążyli napłynąć już do lokalu, stwierdziłam, że statystycznie najpopularniejszą
metodą jest gryzienie całej buły. Rozumiem jej zaletę, każdy dodatek jesz w tym
samym momencie zapewniając sobie gamę doznań smakowych. Ja spróbuję tej metody
tylko wtedy, gdy dostanie mi się miejsce twarzą do ściany :) Z nożem i widelcem
można poradzić sobie również całkiem nie źle.
Ale, ale... Obiecałam obiektywną ocenę burgerów. Oto ona:
NIEZIEMSKIE!
Te burgery w Love Krove są na prawdę bardzo dobre. Tak dobre, że gdybym
mogła zajadałabym jednego dziennie. Albo może dwa, jeden rano, drugi
popołudniem. Z takim wyborem zestawień i dodatków na pewno długo by mi się nie
znudziło. No i A. byłby w siódmym niebie bo mają przecież burgera z hummusem
:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz