czwartek, 21 marca 2013

Hipsterskie ciągoty - Love Krove

    Jest na świecie pewna hipster (hipster, nauczyciel, dyrektor... tak chyba powinnam zapisać rodzaj żeński rzeczownika hipster, nie?), z którą już nawet się trochę przyjaźnię. Jak na razie wirtualnie, ale wszystko przed nami. Już sama ta przyjaźń pozwala mi się czuć trochę hipstersko, choć ponoć gruby hipster to nie hipster. Wiem, wiem... u mnie nie tak znowu źle ale prawda jest taka, że wysuszona na wiórek także nie jestem. Nazwałabym to hipsterstwem niecałkowitym. Na co dzień nie przeszkadza mi ten stan ale od święta każdy by chciał zostać hipsterem. Tak przynajmniej sobie tłumaczę moje chwilowe hipsterskie ciągoty.
   Gdzieś, kiedyś czytałam że hipstery kochają burgery więc jak tu nie połączyć przyjemnego z pożytecznym i nie poczuć się hipstersko zajadając burgera? Zgodnie z krakowską tradycją takiego poczucia można zaznać tylko w Love Krove. Z prawdą hipsterskiej filozofii nie będę się kłócić. Nie będę również kolejny raz rozpoczynać dyskusji gdzie w Krakowie podawane są najlepsze burgery. Postanowiłam włączyć obiektywizm (jak zawsze :)). Zobaczymy jak mi wyjdzie.
    Do Love Krove wybraliśmy się w pewną niedzielę, około 18stej. Lokal, o dziwo, świecił pustkami, co z wyjaśnień kelnerki było istnym kuriozum. Nie dziwię się bo przecież sama doświadczyłam wiele razy braku miejsca w świątyni burgerów. Nie siadaliśmy przy dużym, wspólnym stole bo nie chcieliśmy przeszkadzać dwóm osóbkom połykającym wielkie buły. Troszkę speszeni, siedliśmy grzecznie, w kąciku.
    Cel naszej wycieczki był jeden: burgery, dlatego nie patrzyłam co jeszcze mają w menu. Tak nie patrzyłam, że wypatrzyłam Fritz Kolę i pieczone łódeczki z ziemniaków. Ale oprócz tego na prawdę nic więcej. Musiałam mocno się skupiać na liście burgerów bo wybór był ogromny. Dokładne czytanie, ze zrozumieniem oraz szybkim analizowaniem skali apetytu na poszczególne dodatki zajęło nam dobre 15min. Ostatecznie ze wszystkich opcji wybraliśmy burgera Jacque, z mozarellą, gorgonzolą, cheddarem, sałatą, pomidorem, ogórkiem, cebulą, sosem pomidorowym i majonezem (16zł) oraz burgera Onion Monster z cheddarem, bekonem, krążkami cebulowymi, jajkiem sadzonym oraz sosem BBQ (18zł). Niech pozostanie tajemnicą który burger dla kogo choć kto spostrzegawczy zobaczy na zdjęciach :)
    Burgery zostały nam podane na małych talerzykach, nabite na drewniany patyczek, za pewne by wieża utworzona z dodatków nie przewróciła się lub nie rozpadła. Wysokość wieży, ze 20cm. Skoro było nas dwoje postanowiliśmy przetestować dwa sposoby jedzenia burgera w Love Krove. A. wybrał, męski, modny sposób “na całego”, który zakładał zgniecenie do cna dodatków w bułce i pałaszowanie w rękach. Ja, pozbawiona gigantycznego rozdziawu ust, wybrałam drugi sposób, “na chirurga”, gdzie z pomocą widelca i noża odkrajałam precyzyjne kawałki z bułki i dodatków rozebranych na połowy. Obserwując gości, którzy zdążyli napłynąć już do lokalu, stwierdziłam, że statystycznie najpopularniejszą metodą jest gryzienie całej buły. Rozumiem jej zaletę, każdy dodatek jesz w tym samym momencie zapewniając sobie gamę doznań smakowych. Ja spróbuję tej metody tylko wtedy, gdy dostanie mi się miejsce twarzą do ściany :) Z nożem i widelcem można poradzić sobie również całkiem nie źle.
    Ale, ale... Obiecałam obiektywną ocenę burgerów. Oto ona: NIEZIEMSKIE!
   Te burgery w Love Krove są na prawdę bardzo dobre. Tak dobre, że gdybym mogła zajadałabym jednego dziennie. Albo może dwa, jeden rano, drugi popołudniem. Z takim wyborem zestawień i dodatków na pewno długo by mi się nie znudziło. No i A. byłby w siódmym niebie bo mają przecież burgera z hummusem :)
 




















 



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz