Takie już jest to życie. Czasami po prostu budzisz się rano i
stwierdzasz że... masz kaca. A jeśli okazuje się, że osoba, która śpi obok
Ciebie również jest “nie do życia” zaczynają się schody.
My, jako ludzie, którzy permanentnie mają pustą lodówkę odczuliśmy to
bardzo mocno w miniony weekend. Zaraz po przebudzeniu, jeszcze w półśnie, zdałam
sobie sprawę, że jedyne co mamy do jedzenia to paczka otrębów i miód. Z jednym
jajkiem i kropelką oliwy zestaw całkiem znośny ale tylko wtedy, gdy żołądek
współpracuje z umysłem. W stanie odwrotnym sama myśl o mieszaniu składników
obezwładniała. A. chyba w tym samym czasie zdał sobie sprawę z tego samego bo
pierwszym słowem jakie wypowiedział były: BURGERY.
Już kiedyś, w dość zawoalowany sposób, pisałam o, uleczających z kaca,
właściwościach angielskiego śniadania. Skąd w takim razie przyszły mu do głowy
burgery? Postanowiłam przeczekać tę zachciankę bo myśl o burgerach była dla mnie
tak samo drażniąca jak o otrębach z miodem. Pech chciał, że przeczekanie
ciągnęło się prawie do 16stej, nadeszła pora obiadowa a burgery były z nami cały
ten czas. Nie było wyjścia. Idziemy do Moaburger. Tam podobno mają dobre
burgery.
Trochę przejmowałam się dość “zmęczonym” wyrazem twarzy ale szybko
okazało się, że Moaburger nie jest miejscem, gdzie należy się czymkolwiek
przejmować. Mała, podłużna salka z wejściem z przodu, stolikami po bokach oraz
barem z tyłu była oblężona przez gości, w szczególności obcokrajowców.
Biało-czerwona cerata, którą obite były stoliki, przywodziła na myśl lokale z
amerykańskich filmów. Z trudem znaleźliśmy miejsce. Ochota na burgera przyszła
mi niespodziewanie, kiedy para siedząca na przeciwko nas dostała dwa duże, białe
zawiniątka, z których wyłoniły się bułki. Jak tak patrzyłam na te soczyste
burgery wiedziałam, że to jest to, czego potrzebowaliśmy .
Żeby nie przesadzać ze składnikami i nie katować żołądka zamówiłam
burgera klasycznego, z wołowiną, sałatą, pomidorem, ogórkiem, czerwoną cebulą,
sosem pomidorowym i majonezem. Do tego dodałam ser edamski (Classic + cheese
18zł). A. poszalał mocniej i zamówił burgera Avo Becon który oprócz klasycznych
składników zawierał awokado i boczek (22zł). Oczywiście dla pełni szczęścia
zamówiliśmy jeszcze frytki i colę. Pani, która nas obsługiwała wręczyła nam
drewniana łyżkę z numerem 9, która miała potwierdzać zamówienie i odesłała do
stolika.
Na szczęście nie musiałam długo panować nad ślinotokiem na widok
pary siedzącej na przeciwko i jedzącej soczyste burgery bo nasze pojawiły się
bardzo szybko. A. w mgnieniu oka pochłonął swojego. Ja nie byłam ani o sekundę
gorsza. Bułka, w której były podane burgery była świeża, krucha ale się nie
rozlatywała. Mięso było bardzo soczyste i nie spieczone, nawet lekko krwiste w
środku. Dodatki warzywne i sosy były również dobrej jakości. Po takim posiłku po
naszych dolegliwościach nie było już śladu.
To na prawdę był świetny pomysł, żeby iść do Moaburger ale nie zdążyłam
ani zapytać, ani przeczytać dlaczego lokal przyjął za logo ptaka Moa. Bardzo
mnie to ciekawi. Może ktoś wie i podzieli się ta wiedzą w komentarzach?
Moa wzięło się od nowozelandzkiego pochodzenia właściciela knajpy :)
OdpowiedzUsuńo proszę :)
UsuńA kac malowniczo się prezentuje na tle codzienności ;)
OdpowiedzUsuńDobry poradnik na ciężki poranek ;)
OdpowiedzUsuń