Ach to Zabłocie. Bardzo niedawno się tu sprowadziliśmy, choć od dawna wiedzieliśmy, że to właśnie tu wylądujemy na stałe. To piękne, że wszędzie stąd blisko, jednak powoli zaczyna to tracić na znaczeniu. Teraz opłaca się mieć blisko na Zabłocie.
W ten weekend odbyło się tu huczne otwarcie nowego, kulinarno-imprezowego miejsca. Na ulicy Ślusarskiej 9 otwarł się Bal. Pragnę poinformować wszystkich, że pomimo iż Bal mieści się na ul. Ślusarskiej, dojechać tam można, a wręcz należy, od strony ulicy Przemysłowej. Niechaj cicha i przytulna ul. Ślusarska pozostanie taką, bez najazdu taksówek :)
Skoro do Balu mamy dokładnie 410 kroków od naszego miejsca zamieszkania, postanowiliśmy się wybrać na jego otwarcie. Start wydarzenia planowany był na godzinę 19stą. Miał się odbyć koncert i takie tam. My dotarliśmy nieco później, gdy drinki za 5zł były dla nas jak znalazł i gdy zachciało się nam ruszyć na te 410 kroków.
W środku lokalu było mnóstwo ludzi. Ja, oprócz ekipy, którą przyciągnęłam ze sobą, nie znałam nikogo. Moje wrażenie było jednak takie, że wszyscy między sobą się tam dobrze znają. A wiadomo: mieć swoją ulubioną knajpkę, gdzie w gronie przyjaciół jemy śniadania, obiady, kolacje, dyskutujemy, pijemy i śmiejemy się jest przyjemnie. To tak, jakby na chwilę przenieść się na plan serialu Przyjaciele lub Jak Poznałem Waszą Matkę, których bohaterowie zdają się nie pracować, nie spać, nie sprzątać tylko siedzieć w knajpie z przyjaciółmi :)
I tak postaliśmy chwilę w tym tłumie ludzi. Pośmialiśmy się, pogadaliśmy, popiliśmy. Było przyjemnie.
Plan na następny dzień (niedzielę) zakładał ponowną wizytę w Balu, na śniadaniu. Podobno śniadanie tam ma funkcjonować w sposób otwartego bufetu, gdzie za talerzyk płacisz 15zł i możesz jeść wszystko i bez ograniczeń. Niestety, okazało się, że w tamtą niedzielę Bal odpoczywał po balu. W sumie może i mieli rację...
Jeśli nie niedziela, to poniedziałek. Właśnie w ten dzień, zaraz po pracy, tj około godziny 15:30 przeszliśmy te policzone 410 kroków by spróbować balowego lunchu. Trochę nam było smutno gdy okazało się, że cała obiecana na FB zupa jarzynowa wyszła i zostały same kanapki.
Jeśli nie poniedziałek, to wtorek. Znowu pełni zapału, z obietnicą podawania lunchu do 16stej otrzymaną dzień wcześniej, wybraliśmy się do Balu. I, kurczę, znowu zabrakło :( Wiem, wiem... to dopiero drugi dzień. Nie wiadomo kto i w jakiej ilości się pojawi. Po krótkiej rozmowie z barmanem dowiedziałam się, że możemy sobie zastrzec, żeby na następny dzień zostały dla nas odłożone dwie porcje. Szkoda tylko, że jutro akurat balowanie się nam nie składa :( Ale jeśli nie lunch, to bierzemy te kanapki!
Przekonani przez barmana, który polecał nam do kanapek karkówkę, specjalnie marynowaną dnia poprzedniego, usiedliśmy i w końcu mogliśmy poczuć klimat miejsca. Usłyszeliśmy historię lamp wiszących nad barem, które po odczyszczeniu i odrestaurowaniu straciły 10 z 15 kilogramów wagi. Usłyszeliśmy też o drewnianym i betonowym wykończeniu, które choć bardzo surowe, przypadło nam do gustu. Gdy A. spałaszował swoją kanapkę z karkówką, ocenił ją na: cytuję "pierwsza klasa". Warto wspomnieć, że mięso podane było z pieczonymi gruszkami i jabłkami. Ja zagryzałam moją kanapkę z pastą jajeczną, ale szczerze mówiąc miałam ochotę na coś więcej.
Czymś więcej okazał się placek pomarańczowy. Podobno wyjęty z pieca godzinę przed naszym zamówieniem, i do którego wyciśnięto naturalny sok z pomarańczy. Nie od dzisiaj wiadomo, że ja oddam lunch za kawałek ciasta, więc barman polecając je nam, trafił w samo sedno. Było pyszne, świeże i delikatne.
Po takich przystawkach już naprawdę nie mogę się doczekać tego lunchu, ale jedno jest pewne. Zjem go nie raz i nie dwa, bo do Balu mam tylko 410 kroków :) Wszyscy, którzy mają dalej niech zazdroszczą, ale niech także wpadają tam jak najczęściej. Może się spotkamy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz