środa, 28 listopada 2012

Mięta na słono - Mięta Resto Bar


     Już tak dawno nigdzie nie wychodziliśmy. Prawie dwa tygodnie a to do nas zupełnie niepodobne. Najpierw wypad do Wiednia, potem czyste konta więc nie za bardzo było kiedy i za co wychodzić. Jednak teraz, gdy wypłata wpłynęła do naszych portfeli z czystym sumieniem mogliśmy udać się na miasto.
     Ja, dziś, po powrocie z pracy, wszystko zaplanowałam. Mieliśmy iść do knajpki w okolicach ulicy Studenckiej, takiej małej, niezbyt rzucającej się w oczy ale za to nigdy przez nas nieodkrytej. Dlatego kiedy tylko A. przekroczył próg mieszkania pośpieszałam go do ponownego wyjścia.
     Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się jednak, że z obiadu nici bo knajpka istnieje ale to co można znaleźć na jej temat w Internecie jest de facto nie na jej temat. Nieco to zagmatwane. Po krótkiej rozmowie z kelnerami i wyjaśnieniu całej sytuacji obiecaliśmy wpaść tam kiedyś na śniadanie, które lokal na pewno serwuje (w sobotę od 10:00).
    Kiedy mój plan runął w gruzach trzeba było wymyślić coś nowego. W okolicach ulicy Studenckiej knajpek jest dużo, lecz równie dużo już zwiedziliśmy (tak nam się wydaje). Byliśmy w Yellow Dog’u, w Dyni, w Smakołykach. Z paru pomysłów, które przyszły nam na szybko do głowy wybór padł na Miętę. Dość rozpoznawalne miejsce, położone w kamienicy na przeciwko Dyni, z wielkim ogrodem, który na pewno w lecie działa. Czy w zimie również? Postanowiliśmy to sprawdzić.
    Mięta Resto Bar od zawsze kojarzył mi się z ekskluzywnym hotelem, do którego wejście wiedzie po czerwonym dywanie. Wielkie, eleganckie drzwi, przed nimi kilka schodów, drewniany podest prowadzący przez podwórko. To wszystko daje takie eleganckie złudzenie. Może dlatego nigdy nie byliśmy w środku tej knajpki. Nazwa Resto Bar nie do końca pasowała mi do takich skojarzeń.
    Ale co tam! Jeśli nie teraz to kiedy nadarzy się okazja do złamania pierwszego wrażenia? Postanowione! Idziemy do Mięty.
    Po wejściu do lokalu dość długo stałam na środku i nie mogłam się zdecydować, który z dwóch stolików wskazanych przez kelnerkę wybrać. A. nie mógł pośpieszyć mi z pomocą bo zapomniał zapłacić za parking i wybiegł na chwilę. Jak tak stałam i rozglądałam się po wnętrzu okazało się, że Mięta składa się z dwóch sal, po lewej i po prawej stronie od wejścia. Po prawej stronie, gdzie są same stoliki dla gości panuje bardziej intymna atmosfera, po lewej, gdzie jest bar oraz piec do pizzy razem ze stanowiskiem dla pizzera, jest bardziej gwarno. Ostatecznie zdecydowałam się na gwarne i miłe otoczenie.
    Powiem szczerze, że z moich odczuć mięta jest bardziej restauracją niż resto barem. Może źle pojmuję definicję resto baru ale dla mnie takie miejsce sprzyja luźnej atmosferze, ma dobre ale nie wykwintne dania w menu i oferuje przeciętny wybór win. Za to restauracja jest klasą wyżej. Jest miejscem gdzie można dobrze zjeść ale również trzeba umieć się zachować i uważać na zbytnie wyluzowanie. Właśnie dlatego Mięta dla mnie jest restauracją. Nie mówię oczywiście, że to źle.
    Na dalsze potwierdzenie moich sądów przytoczę parę pozycji z menu, które przemówią za określeniem Mięty mianem restauracji. W karcie, między innymi, można znaleźć: małże duszone w porach w sosie serowym (28zł), krewetkowe curry z mlekiem kokosowym podawane z dzikim ryżem (41zł), polędwiczki wieprzowe duszone w grzybach leśnych i porto (39zł) lub ragout z cielęciny z kurkami (41zł). To naprawdę brzmi restauracyjnie.
    Skoro jednak Mięta to resto bar postanowiliśmy nie przejmować się etykietą, beztrosko robiliśmy zdjęcia a nasze zamówienie złożyło się w dwóch zup: pomidorowej tj. zupy z pieczonych pomidorów (11zł) i grzybowej tj. tradycyjnej zupy z grzybów leśnych (12zł). Do tego również dołączyła pizza prosciutto con fungi czyli taka z gotowaną szynką i pieczarkami (20zł).
    Ja jestem miłośniczką zup dlatego bardzo cieszyłam się zamówieniem zupy grzybowej. Niestety okazało się, że była ona mocno przesolona lub mocno przesypana przyprawami. Delikatnego aromatu grzybów leśnych niestety w niej nie czułam. Wybawieniem okazał się mój A., który po rycersku zaproponował zamianę. Zupa pomidorowa była o niebo lepsza, ukoiło to nieco mój zawód. Po zjedzeniu, zapytana przez kelnerkę czy mi smakowało, opowiedziałam o moich doznaniach. Może kucharz weźmie je sobie do serca.
    Po zupach przyszedł czas na pizzę. Była ona bardzo smaczna i szybko zniknęła z naszych talerzy. Jedna, była też odpowiednia dla dwóch osób.
    Bardzo miłym dodatkiem do dań okazała się woda mineralna podana w karafce z cytryną i miętą. Pomimo tego, że lato już dawno za nami orzeźwienie, jakie dał nam ten napój było bardzo przyjemne. Wspomnienie lata wywołał również wielki ogród przed restauracją, o którym już wspominałam. Niestety w większej części zamknięty z powodu zimna będzie na pewno przyciągał w kolejne wakacje.
 





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz