Już tak dawno nigdzie nie wychodziliśmy. Prawie dwa tygodnie a to do
nas zupełnie niepodobne. Najpierw wypad do Wiednia, potem czyste konta więc nie
za bardzo było kiedy i za co wychodzić. Jednak teraz, gdy wypłata wpłynęła do
naszych portfeli z czystym sumieniem mogliśmy udać się na miasto.
Ja, dziś, po powrocie z pracy, wszystko zaplanowałam. Mieliśmy iść do
knajpki w okolicach ulicy Studenckiej, takiej małej, niezbyt rzucającej się w
oczy ale za to nigdy przez nas nieodkrytej. Dlatego kiedy tylko A. przekroczył
próg mieszkania pośpieszałam go do ponownego wyjścia.
Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się jednak, że z obiadu nici bo
knajpka istnieje ale to co można znaleźć na jej temat w Internecie jest de facto
nie na jej temat. Nieco to zagmatwane. Po krótkiej rozmowie z kelnerami i
wyjaśnieniu całej sytuacji obiecaliśmy wpaść tam kiedyś na śniadanie, które
lokal na pewno serwuje (w sobotę od 10:00).
Kiedy mój plan runął w gruzach trzeba było wymyślić coś nowego. W
okolicach ulicy Studenckiej knajpek jest dużo, lecz równie dużo już zwiedziliśmy
(tak nam się wydaje). Byliśmy w Yellow Dog’u, w Dyni, w Smakołykach. Z paru
pomysłów, które przyszły nam na szybko do głowy wybór padł na Miętę. Dość
rozpoznawalne miejsce, położone w kamienicy na przeciwko Dyni, z wielkim
ogrodem, który na pewno w lecie działa. Czy w zimie również? Postanowiliśmy to
sprawdzić.
Mięta Resto Bar od zawsze kojarzył mi się z ekskluzywnym hotelem, do
którego wejście wiedzie po czerwonym dywanie. Wielkie, eleganckie drzwi, przed
nimi kilka schodów, drewniany podest prowadzący przez podwórko. To wszystko daje
takie eleganckie złudzenie. Może dlatego nigdy nie byliśmy w środku tej knajpki.
Nazwa Resto Bar nie do końca pasowała mi do takich skojarzeń.
Ale co tam! Jeśli nie teraz to kiedy nadarzy się okazja do
złamania pierwszego wrażenia? Postanowione! Idziemy do Mięty.
Po wejściu do lokalu dość długo stałam na środku i nie mogłam się
zdecydować, który z dwóch stolików wskazanych przez kelnerkę wybrać. A. nie mógł
pośpieszyć mi z pomocą bo zapomniał zapłacić za parking i wybiegł na chwilę. Jak
tak stałam i rozglądałam się po wnętrzu okazało się, że Mięta składa się z dwóch
sal, po lewej i po prawej stronie od wejścia. Po prawej stronie, gdzie są same
stoliki dla gości panuje bardziej intymna atmosfera, po lewej, gdzie jest bar
oraz piec do pizzy razem ze stanowiskiem dla pizzera, jest bardziej gwarno.
Ostatecznie zdecydowałam się na gwarne i miłe otoczenie.
Powiem szczerze, że z moich odczuć mięta jest bardziej restauracją niż
resto barem. Może źle pojmuję definicję resto baru ale dla mnie takie miejsce
sprzyja luźnej atmosferze, ma dobre ale nie wykwintne dania w menu i oferuje
przeciętny wybór win. Za to restauracja jest klasą wyżej. Jest miejscem gdzie
można dobrze zjeść ale również trzeba umieć się zachować i uważać na zbytnie
wyluzowanie. Właśnie dlatego Mięta dla mnie jest restauracją. Nie mówię
oczywiście, że to źle.
Na dalsze potwierdzenie moich sądów przytoczę parę pozycji z menu,
które przemówią za określeniem Mięty mianem restauracji. W karcie, między
innymi, można znaleźć: małże duszone w porach w sosie serowym (28zł), krewetkowe
curry z mlekiem kokosowym podawane z dzikim ryżem (41zł), polędwiczki wieprzowe
duszone w grzybach leśnych i porto (39zł) lub ragout z cielęciny z kurkami
(41zł). To naprawdę brzmi restauracyjnie.
Skoro jednak Mięta to resto bar postanowiliśmy nie przejmować się
etykietą, beztrosko robiliśmy zdjęcia a nasze zamówienie złożyło się w dwóch
zup: pomidorowej tj. zupy z pieczonych pomidorów (11zł) i grzybowej tj.
tradycyjnej zupy z grzybów leśnych (12zł). Do tego również dołączyła pizza
prosciutto con fungi czyli taka z gotowaną szynką i pieczarkami (20zł).
Ja jestem miłośniczką zup dlatego bardzo cieszyłam się zamówieniem zupy
grzybowej. Niestety okazało się, że była ona mocno przesolona lub mocno
przesypana przyprawami. Delikatnego aromatu grzybów leśnych niestety w niej nie
czułam. Wybawieniem okazał się mój A., który po rycersku zaproponował zamianę.
Zupa pomidorowa była o niebo lepsza, ukoiło to nieco mój zawód. Po zjedzeniu,
zapytana przez kelnerkę czy mi smakowało, opowiedziałam o moich doznaniach. Może
kucharz weźmie je sobie do serca.
Po zupach przyszedł czas na pizzę. Była ona bardzo smaczna i szybko
zniknęła z naszych talerzy. Jedna, była też odpowiednia dla dwóch osób.
Bardzo miłym dodatkiem do dań okazała się woda mineralna podana w
karafce z cytryną i miętą. Pomimo tego, że lato już dawno za nami orzeźwienie,
jakie dał nam ten napój było bardzo przyjemne. Wspomnienie lata wywołał również
wielki ogród przed restauracją, o którym już wspominałam. Niestety w większej
części zamknięty z powodu zimna będzie na pewno przyciągał w kolejne wakacje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz