piątek, 9 listopada 2012

Jak w ulu - Charlotte

    W końcu zdecydowaliśmy się odwiedzić Charlotte. Słyszałam o tym miejscu już wiele razy, od wielu osób, przeważnie dobre opinie. Nie znaczy to jednak, że dobre opinie formułowane przez znajomych zachęcały mnie do odwiedzenia tego miejsca. Muszę przyznać, że niekiedy opinie te działały wręcz odwrotnie i nie spieszno mi było do odwiedzin.
    Jednak w ostatnią sobotę (czy może to była niedziela) wybraliśmy się tam na śniadanie.
    Przemierzając miasto około godziny 9:30 zauważyliśmy, że ulice były dziwnie wypustoszałe. Nie wiem czy to długi weekend wygonił wszystkich poza Kraków, czy może ta godzina była dla wszystkich jeszcze tak wczesna. Pomimo pięknej pogody na Placu Szczepańskim nie było żywej duszy.
    Przekraczając próg Charlotte, widziałam już dlaczego. Nie przesadziła bym mówiąc, że wszyscy byli właśnie tam, na śniadaniu.
    Gdy weszliśmy do środka, od razu zobaczyłam słynny wielki stół Charlotte. Muszę jednak przyznać, że trochę inaczej, bardziej przestronnie go sobie wyobrażałam. Siedziało przy nim tylko parę osób, jednak na miejsca od strony środka sali nie sposób się było przedostać. Nawet jeśli by się nam to udało, to nie wiem czy zmieścilibyśmy się siedząc plecy w plecy z zajmującymi stoliki obok. Do tego wszystkiego zimowe kurtki pozostawiane na krzesłach utrudniały nawigowanie. Na tamtą chwilę zdecydowaliśmy się wejść na małą antresolę, żeby z góry podziwiać uroki tego miejsca oraz piękne pieczywo wystawione na głównym barze.
    Po złożeniu zamówienia bystre oko A. wypatrzyło zwalniające się miejsca na dole. Oczywiście przy wspólnym, dużym stole. Szybko, jak na skrzydłach zbiegłam tam, żeby zostawić moją puchową kurtkę zimową na krzesłach na znak przywłaszczenia. Na szczęście podziałało i już po chwili mieliśmy najlepsze miejscówki w knajpie. Okazało się jednak, że nie na długo....
    Zanim jednak napiszę więcej o  tym fakcie, przejdę na chwilę do sedna naszej wizyty, tj. śniadania.
    Przy całym tym zamieszaniu, kotłowaniu się pomiędzy ludźmi, nie za bardzo byłam w stanie wczytać się w kartę. Jedyne co zauważyłam na pierwszy rzut oka to kanapka z łososiem, francuski wypiek z czekoladą "pain au chocolat" i kawa cappuccino. To właśnie zamówiłam. A. pierwotnie też myślał o kanapce z łososiem, lecz chcąc spróbować czegoś nowego zamówił kanapki z plastrami rostbefu, roszponką i majonezem. Nie zauważył, że ja zamówiłam coś z czekoladą (hihi), więc wziął do tego tylko kawę.
    Teraz na stronie restauracji czytam, że innymi kanapkami do wyboru były takie z szynką dojrzewającą, francuskim przysmakiem z mięsa wieprzowego czy serem kozim dojrzewającym. Wszystkie w cenie 8zł. Co ciekawe śniadanie w Charlotte można zjeść do godziny 23:00 (na wypadek jakby ktoś sobie zaspał). Oprócz kanapek serwują jeszcze omlety, słodkie tosty francuskie, konfitury własnego wyrobu podane z koszykiem pieczywa, jajka z wolnego wybiegu gotowane lub sadzone oraz jogurty z granolą. Ceny od 9 do 25zł za zestaw w zależności od ilości składników.
    Po skonsumowaniu kanapek zdecydowaliśmy jeszcze, że spróbujemy domowej konfitury Charlotte. W zestawie podano nam dwa rodzaje: pomarańczową i malinową, w dużych słoikach oraz koszyk pieczywa. Przetwory te okazały się zabójczo słodkie, tak słodkie, że nawet jakbym chciała to nie dała bym rady zjeść całego słoika na raz a przecież każdy zna moje zamiłowanie do słodkości. Przez cały czas zastanawiałam się co stanie się z tymi konfiturami jak ich całych nie zjemy. Chyba nie będą powtórnie wydawane? Może można je zabrać? Miałam zapytać kelnerki, ale nastał czas na zmianę miejsca.
    Do lokalu zawitała para, która krzątała się i kręciła przy tym wielkim stole. Ze strzępków rozmowy zrozumiałam, że umówili się tu na śniadanie z przyjaciółmi, w sumie będzie ich ośmioro i nie za bardzo mają miejsca gdzie usiąść. Po paru szturchnięciach i znaczących spojrzeniach wysłanych w naszą stronę zostaliśmy grzecznie lecz stanowczo poproszeni o zmianę miejsca, bo przecież nas jest dwoje a ich ośmioro... Hmmm... hmmm...
    No dobra... i tak mieliśmy już zaraz iść, ale przecież nie dokończyliśmy jeszcze naszych konfitur. Na szczęście zwolniło się miejsce zaraz przy oknie, gdzie mogliśmy przenieść się z naszym bałaganem. Tam już we względnym spokoju dokończyliśmy nasz posiłek.
    No i cóż mogę powiedzieć na podsumowanie wpisu o Charlotte. Strasznie się rozpisałam, więc nie będę już przedłużać. Moja uwaga jest taka, że śniadania w spokoju w Charlotte zjeść się nie da. Ludzie przybywający do lokalu drzwiami i oknami, przepychający się, zmieniający miejsca, tworzą wrzawę jak w ulu. Mogę zrozumieć, że niektórym to pasuje. Mi niestety nie.
 
















 
   

3 komentarze:

  1. Nie jestem wielką fanką tego miejsca, ale dla omleta z kozim serem na sniadanie czasem warto się tam przejśc;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Konfitury i czekolady są wielokrotnego użycia, ja też nie przepadam za tym ulem ;/

    OdpowiedzUsuń