czwartek, 11 kwietnia 2013

Oko w oko z Panem Nowickim - Pod Norenami

    Nowicki. Wojciech Nowicki. Pan Wojciech Nowicki. Jeszcze niecały rok temu nie wiedziałam o istnieniu takiej persony. A otóż persona ta jest bardzo ważną, rozpoznawalną i szanowaną w kręgach kulinarnych krakowskiego światka knajpianego. To osoba, która na długo przed naszym narodzeniem (blogowym oczywiście) rozpoczęła wędrówkę po krakowskich lokalach w poszukiwaniu gastronomicznych perełek i nie szczędząc gorzkich słów restauracyjnej miernocie. Pan Wojciech Nowicki pisze swoje recenzje dla Gazety.PL i choć nie przyznam się, że zapożyczyłam od niego pomysł na bloga (bo nadal święcie wierzę, że jest to mój autorski pomysł!) to bardzo często spotykam się z jego opiniami, napisanymi niezwykle barwnym, rozpoznawalnym i niekiedy mocno kontrowersyjnym językiem. Podsyłają mi je znajomi, opowiadają mi o nich kelnerzy w knajpkach, której Pan Nowicki odwiedził i opisał, dyskutujemy o nich z przyjaciółmi z innych blogów. Do lokalu “Pod Norenami” trafiłam również dzięki “Wielkiemu Żarciu Nowickiego”.
Muszę powiedzieć, że nie czytałam recenzji przed wizytą pod norenami. Nie chciałam się w żaden sposób sugerować, dowiadywać ani informować. Przed wejściem wiedziałam jedynie, że knajpka serwuje dania kuchni azjatyckiej a do tego jest w pełni wegetariańską.
    Żeby nie było zbyt nudno na rekonesans wybraliśmy się ze znajomymi. W cztery osoby zawitaliśmy do restauracji punkt 13:30. Na szczęście już w pierwszej sali czekał na nas duży, wygodny stolik, który dopadliśmy bez rezerwacji. Ponoć knajpa pękała w szwach jeszcze przed udostępnieniem recenzji Pana Nowickiego ale co działo się w weekend tuż po mieliśmy okazję doświadczyć na własnej skórze. Kelnerki krzątały się śpiesznie pomiędzy gośćmi a goście szukali wolnych stolików nierzadko bez powodzenia. W pewnym momencie, na dosłownie pięć minut, wpadł również sam Pan Nowicki. My, udając, że nic się nie stało i nie zawarzając na cały ten harmider skupiliśmy się na studiowaniu menu. Dobrze to nazwałam: studiowaniu! Przez pierwsze minuty nie byłam w stanie się skupić bo literki i cyferki plątały mi się przed oczami. Dziwne dalekowschodnie nazwy, polskie odpowiedniki, wołowina i kurczak wzięte w cudzysłów. Na prawdę musiałam się postarać, żeby wybrać coś dla siebie ale i tak połowę nazw odpuściłam nie czytając. Dodatkowo, co usprawiedliwiam natłokiem gości, większość pozycji menu była niedostępna. Dość długo zajęło czterem osobom zdecydowanie się na dania, później, po informacji o niedostępności zmienianie zdania i wybieranie czegoś innego. Ostatecznie wybór padł na “kurczaka” w sezamie z sosem śliwkowym,(21zł) “wołowinę” z brokułem (19zł), “wołowinę” w tajskiej bazylii (22,5zł) oraz Lohan Tsai – smażone warzywa buddyjskiego zakonnika (15,5zł). Niech kurczak i wołowina wzięte w cudzysłów nie zmylą waszej czujności. Jako, że knajpka jest w pełni wegetariańska mięso zastępują produkty sojowo-zbożowe odpowiednio przyprawione dla imitacji smaku. Pięknie ujęła to pani z sąsiedniego stolika, zapytana jak smakuje taka podrobiona wołowina mówiąc: cudownie, a do tego nie wchodzi w zęby :)
    Na zaostrzenie apetytu zamówiliśmy przystawki, tartę z humusem (12zł) oraz seczuańską ostrą zupę suan la tang (15,5zł). Na stole przy przestawkach pojawiła się również Fritz Kola, która, moim zdaniem, niezbyt wpisała się w klimat ale towarzysze nalegali by ją zamówić. W trakcie podawania przystawek skorzystałam z okazji i zapytałam kelnerkę co to są te noreny. Nie doczekałam się odpowiedzi ani w pierwszym, ani z drugim podejściu. Dopiero przy trzecim, gdy inna kelnerka przyniosła nam dania zdołałam wyciągnąć informację, że noreny to takie zasłonki, wiszące nad drzwiami wejściowymi do restauracji, pokryte napisami informującymi o jej charakterze. Z nazwy “Pod Norenami” można by wywnioskować, że zasłonki stanowią główną część wystroju wnętrza. Ja zauważyłam tylko jedno miejsce, w którym były zawieszone ale może tak właśnie miało być. Na pewno noreny restauracja ma w logo!
    Dania główne zaczęły pojawiać się na naszym stoliku w dość nieoczekiwanej kolejności. Pierwsze z nich, warzywa smażone, pojawiły się już razem z przystawkami więc jedna osoba po chwili mogła opuszczać lokal. Drugie z dań głównych, mój kurczak w sezamie, przybył jako drugi około 20 minut po przystawkach. Zwiedziona wrażeniem, że mężczyźni dostaną swoje dania tuż za mną czekałam jeszcze 15 minut by nie jeść sama. Wszyscy pamiętamy, że “kurczak” rozumiany jest tu jako produkt sojowo-zbożowy przyprawiony do smaku. Niestety gdy mogłam go już zacząć jeść był zimny i smakował jak sezamowa gąbka. Ponadto okazało się, że to smakowanie było falstartem. Ostatnie zamówione przez nas dania pomylono więc kolejny raz musieliśmy czekać. Gdy damy już były posilone panowie dopiero dostali swoje zamówienie. Próbowałam podkraść z talerza A. kawałek imitacji wołowiny i musze przyznać, że smakował dość podobnie. Rzeczywiście nie był włóknisty by wchodzić między zęby jednak do prawdziwej wołowiny się nie umywał. Panowie byli tego samego zdania i wzgardzili wegetariańskim dobrem zostawiając większość na talerzach.
    Cały ten opis brzmi dość drastycznie ale ostatecznie nie było tak źle. Nie jestem wegetarianką dlatego też może nie doceniam powagi sytuacji jaką jest otwarcie wegetariańskiej dalekowschodniej kuchni na Krupniczej. Mogę się tylko domyślać jak urozmaici to możliwości wielu ludziom. Na myśl przychodzi mi tu jeszcze bardzo podobna sytuacja sprzed roku, gdzie w równie doborowym towarzystwie długo czekaliśmy na dania. Ma to swój niepowtarzalny urok bo można pogadać, pożartować i pośmiać się. Gdyby tylko każdy dostał jedzenie w tym samym czasie i można było to nazwać wspólnym obiadem!























5 komentarzy:

  1. Jak się zorientowałam,jest to miejsce z azjatyckim jedzeniem.
    Byłam wiele razy w Azji i tam jest taka zasada,że podaje się danie od razu po przygotowaniu,nie czekając czy przy tym samym stoliku inni dostali.
    Potrawy tej kuchni są najlepsze kiedy od razu powędrują z kuchni do stolika.
    gdyby czekały na inne,które maja być podane przy tym samym stoliku,byłyby już lekko nie takie.
    W Japonii,gdzie celebruje się posiłek,nawet sushi nie trafia jednocześnie do wszystkich uczestników posiłku,tylko stopniowo.
    Przygotowywane jest na bieżąco.
    Myślę,że tak jest i w opisywanym przez Ciebie miejscu.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ach ta moja polskość... a mogłam jeść "kurczaka" od razu! Dzieki Amber za tą cenną podpowiedź! :D

      Usuń
  2. A ja jestem semiwegetarianką, ale jakoś mnie tam nie ciągnie na razie. Choć apetyczne zdjęcia przedstawiłaś, no i te ciacha wybitnie ciekawie wyglądają. Ale najwybitniej Pani D* w zieleni ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja też odwiedziłam to miejsce i mam pozytywne wrażenia, jadłam Curry z ananasem i tartę z białą czekoladą. O obok przy stoliku Jan Peszek :) pałaszował pierożki na parze.
    Marta

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo pozytywne wrażenia. Zwłaszcza curry nieziemsko pyszne, ale tempura i wege sushi wyśmienite również. Najlepsze wege miejsce w Krakowie :)

    OdpowiedzUsuń