Znowu burgery powiecie... ale właśnie nie tylko : )
Tak się szczęśliwie złożyło, że niezbyt dawno, choć już parę ładnych
dni temu w Hard Rock Cafe na Rynku Głównym w Krakowie grała Kari Amirian z
zespołem. Grała w ramach “Grania na żywo”, któremu patronuje Żywiec. Uwielbiam
muzykę Kari, mam jej płytę i nie mogłam przegapić okazji, żeby zobaczyć ją na
żywo, szczególnie, że nie byłam do tej pory na żadnym z koncertów,
które grała ani na żadnym z festiwali, które uświetniała. Z drugiej strony Hard
Rock Cafe to miejsce, które nasz blogowy sympatyk polecał mi ze względu na
podawane tam burgery. Połączenie idealne na idealny wieczór.
Najpierw przyjemność dla ciała potem przyjemność dla ducha. Najpierw coś dla
bloga potem coś dla ucha. I jakkolwiek to nie zabrzmi: Najpierw burgery, potem
Kari!
Zasiedliśmy przy stoliku na ostatniej kondygnacji lokalu skąd miałam
idealny widok na scenę ustawioną poniżej. Kelner podał nam kartę, w której
znalazłam listę oferowanych burgerów. Za około 40zł można było wybrać m.in.
legendarnego burgera Hard Rocka z wołowiną, chrupiącym bekonem, dwoma
plasterkami sera oraz smażonym Onion Ring lub Hickory BBQ Bacon Cheeseburgera z
wołowiną, sosem Hickory BBQ, karmelizowaną cebulą, chrupiącym bekonem i serem
Cheddar. Dla wszystkich przeciwników wołowiny burgery można było wybrać w opcji
z kurczakiem.
Mnie trochę przeraziła i wielkość i cena burgerów dlatego zdecydowałam
się na wersję dla dzieci. Mały burgerek z małą porcją fryteczek. Za to A. bez
skrępowania, z błyskiem w oku zapragnął burgera Local Legendary (39zł),
podawanego z polskimi specjałami, w tym z serem górskim i plackiem
ziemniaczanym! Kelner, który przyjmował nasze zamówienie zwracał się do nas w
dość bezpośredni sposób. Sposób, który niektórym mógłby się wydać obraźliwy.
Domyślając się odpowiedzi postanowiłam trochę się z nim podroczyć i zapytać
dlaczego tak się do nas zwraca. Kelner był w takim samym szoku jak ja, gdy
powiedział do mnie na Ty po raz pierwszy. Tak jak się domyślałam, to ze względu
na wszechobecny w knajpie luz. Luz, dzięki, któremu kelnerzy krzyczą do siebie,
jeden z piętra do drugiego na dole: ej stary przynieś terminal! Niezwykłą
przyjemność sprawiło mi wprawienie kelnera w zakłopotanie lecz gdy zapewniał, że
jeśli sobie życzę on może się do mnie zwracać oficjalnie dostosowałam się do
luzu dziękując za wyjaśnienia.
Gdy dwa talerze wylądowały na naszym stoliku przeżyłam małe
rozczarowanie. Burger A. był ogromy, z morzem dodatków i górą frytek. A. zaczął
go zajadać ze smakiem i nieskrytą przyjemnością. Mój burger, za to, prezentował
się jak (za przeproszeniem) z McD. Nie było w nim nic poza mięchem. Jeśli tak w
HRC karmią naszą polską młodzież to mamy przechlapane. Ani grama sałaty? Ani
kęsa pomidorka? Postanowiłam opowiedzieć o moich wątpliwościach luźnemu
kelnerowi. Na szczęście potraktował mnie poważnie i już po paru chwilach miałam
i sałatę, i pomidora, i nawet parę krążków chrupiącej cebulki. Dopiero wtedy mój
burger zaczął się prezentować apetycznie i smakował przyjemnie. Niestety nie mam
zdjęcia na potwierdzenie moich słów, gdyż zgasło światło, Kari, Janek i John
weszli na scenę, zaczęli grać i nie mogłam już myśleć o niczym innym tylko o
magii, która ulatywała z muzyki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz