Nowicki. Wojciech Nowicki. Pan Wojciech Nowicki. Jeszcze niecały rok temu nie 
wiedziałam o istnieniu takiej persony. A otóż persona ta jest bardzo ważną, 
rozpoznawalną i szanowaną w kręgach kulinarnych krakowskiego światka 
knajpianego. To osoba, która na długo przed naszym narodzeniem (blogowym 
oczywiście) rozpoczęła wędrówkę po krakowskich lokalach w poszukiwaniu 
gastronomicznych perełek i nie szczędząc gorzkich słów restauracyjnej miernocie. 
Pan Wojciech Nowicki pisze swoje recenzje dla Gazety.PL i choć nie przyznam się, 
że zapożyczyłam od niego pomysł na bloga (bo nadal święcie wierzę, że jest to 
mój autorski pomysł!) to bardzo często spotykam się z jego opiniami, napisanymi 
niezwykle barwnym, rozpoznawalnym i niekiedy mocno kontrowersyjnym językiem. 
Podsyłają mi je znajomi, opowiadają mi o nich kelnerzy w knajpkach, której Pan 
Nowicki odwiedził i opisał, dyskutujemy o nich z przyjaciółmi z innych blogów. 
Do lokalu “Pod Norenami” trafiłam również dzięki “Wielkiemu Żarciu Nowickiego”. 
    Muszę powiedzieć, że nie czytałam recenzji przed wizytą pod norenami. 
Nie chciałam się w żaden sposób sugerować, dowiadywać ani informować. Przed 
wejściem wiedziałam jedynie, że knajpka serwuje dania kuchni azjatyckiej a do 
tego jest w pełni wegetariańską. 
    Żeby nie było zbyt nudno na rekonesans wybraliśmy się ze znajomymi. W 
cztery osoby zawitaliśmy do restauracji punkt 13:30. Na szczęście już w 
pierwszej sali czekał na nas duży, wygodny stolik, który dopadliśmy bez 
rezerwacji. Ponoć knajpa pękała w szwach jeszcze przed udostępnieniem recenzji 
Pana Nowickiego ale co działo się w weekend tuż po mieliśmy okazję doświadczyć 
na własnej skórze. Kelnerki krzątały się śpiesznie pomiędzy gośćmi a goście 
szukali wolnych stolików nierzadko bez powodzenia. W pewnym momencie, na 
dosłownie pięć minut, wpadł również sam Pan Nowicki. My, udając, że nic się nie 
stało i nie zawarzając na cały ten harmider skupiliśmy się na studiowaniu menu. 
Dobrze to nazwałam: studiowaniu! Przez pierwsze minuty nie byłam w stanie się 
skupić bo literki i cyferki plątały mi się przed oczami. Dziwne dalekowschodnie 
nazwy, polskie odpowiedniki, wołowina i kurczak wzięte w cudzysłów. Na prawdę 
musiałam się postarać, żeby wybrać coś dla siebie ale i tak połowę nazw 
odpuściłam nie czytając. Dodatkowo, co usprawiedliwiam natłokiem gości, 
większość pozycji menu była niedostępna. Dość długo zajęło czterem osobom 
zdecydowanie się na dania, później, po informacji o niedostępności zmienianie 
zdania i wybieranie czegoś innego. Ostatecznie wybór padł na “kurczaka” w 
sezamie z sosem śliwkowym,(21zł)  “wołowinę” z brokułem (19zł), “wołowinę” w 
tajskiej bazylii (22,5zł) oraz Lohan Tsai – smażone warzywa buddyjskiego 
zakonnika (15,5zł). Niech kurczak i wołowina wzięte w cudzysłów nie zmylą waszej 
czujności. Jako, że knajpka jest w pełni wegetariańska mięso zastępują produkty 
sojowo-zbożowe odpowiednio przyprawione dla imitacji smaku. Pięknie ujęła to 
pani z sąsiedniego stolika, zapytana jak smakuje taka podrobiona wołowina 
mówiąc: cudownie, a do tego nie wchodzi w zęby :)
    Na zaostrzenie apetytu zamówiliśmy przystawki, tartę z humusem (12zł) 
oraz seczuańską ostrą zupę suan la tang (15,5zł). Na stole przy przestawkach 
pojawiła się również Fritz Kola, która, moim zdaniem, niezbyt wpisała się w 
klimat ale towarzysze nalegali by ją zamówić. W trakcie podawania przystawek 
skorzystałam z okazji i zapytałam kelnerkę co to są te noreny. Nie doczekałam 
się odpowiedzi ani w pierwszym, ani z drugim podejściu. Dopiero przy trzecim, 
gdy inna kelnerka przyniosła nam dania zdołałam wyciągnąć informację, że noreny 
to takie zasłonki, wiszące nad drzwiami wejściowymi do restauracji, pokryte 
napisami informującymi o jej charakterze. Z nazwy “Pod Norenami” można by 
wywnioskować, że zasłonki stanowią główną część wystroju wnętrza. Ja zauważyłam 
tylko jedno miejsce, w którym były zawieszone ale może tak właśnie miało być. Na 
pewno noreny restauracja ma w logo! 
    Dania główne zaczęły pojawiać się na naszym stoliku w dość 
nieoczekiwanej kolejności. Pierwsze z nich, warzywa smażone, pojawiły się już 
razem z przystawkami więc jedna osoba po chwili mogła opuszczać lokal. Drugie z 
dań głównych, mój kurczak w sezamie, przybył jako drugi około 20 minut po 
przystawkach. Zwiedziona wrażeniem, że mężczyźni dostaną swoje dania tuż za mną 
czekałam jeszcze 15 minut by nie jeść sama. Wszyscy pamiętamy, że “kurczak” 
rozumiany jest tu jako produkt sojowo-zbożowy przyprawiony do smaku. Niestety 
gdy mogłam go już zacząć jeść był zimny i smakował jak sezamowa gąbka. Ponadto 
okazało się, że to smakowanie było falstartem. Ostatnie zamówione przez nas 
dania pomylono więc kolejny raz musieliśmy czekać.  Gdy damy już były posilone 
panowie dopiero dostali swoje zamówienie. Próbowałam podkraść z talerza A. 
kawałek imitacji wołowiny i musze przyznać, że smakował dość podobnie. 
Rzeczywiście nie był włóknisty by wchodzić między zęby jednak do prawdziwej 
wołowiny się nie umywał. Panowie byli tego samego zdania i wzgardzili 
wegetariańskim dobrem zostawiając większość na talerzach.
    Cały ten opis brzmi dość drastycznie ale ostatecznie nie było tak źle. 
Nie jestem wegetarianką dlatego też może nie doceniam powagi sytuacji jaką jest 
otwarcie wegetariańskiej dalekowschodniej kuchni na Krupniczej. Mogę się tylko 
domyślać jak urozmaici to możliwości wielu ludziom. Na myśl przychodzi mi tu 
jeszcze bardzo podobna sytuacja sprzed roku, gdzie w równie doborowym 
towarzystwie długo czekaliśmy na dania. Ma to swój niepowtarzalny urok bo można 
pogadać, pożartować i pośmiać się. Gdyby tylko każdy dostał jedzenie w tym samym 
czasie i można było to nazwać wspólnym obiadem!
 



























 
Jak się zorientowałam,jest to miejsce z azjatyckim jedzeniem.
OdpowiedzUsuńByłam wiele razy w Azji i tam jest taka zasada,że podaje się danie od razu po przygotowaniu,nie czekając czy przy tym samym stoliku inni dostali.
Potrawy tej kuchni są najlepsze kiedy od razu powędrują z kuchni do stolika.
gdyby czekały na inne,które maja być podane przy tym samym stoliku,byłyby już lekko nie takie.
W Japonii,gdzie celebruje się posiłek,nawet sushi nie trafia jednocześnie do wszystkich uczestników posiłku,tylko stopniowo.
Przygotowywane jest na bieżąco.
Myślę,że tak jest i w opisywanym przez Ciebie miejscu.
Pozdrawiam.
ach ta moja polskość... a mogłam jeść "kurczaka" od razu! Dzieki Amber za tą cenną podpowiedź! :D
UsuńA ja jestem semiwegetarianką, ale jakoś mnie tam nie ciągnie na razie. Choć apetyczne zdjęcia przedstawiłaś, no i te ciacha wybitnie ciekawie wyglądają. Ale najwybitniej Pani D* w zieleni ;)
OdpowiedzUsuńJa też odwiedziłam to miejsce i mam pozytywne wrażenia, jadłam Curry z ananasem i tartę z białą czekoladą. O obok przy stoliku Jan Peszek :) pałaszował pierożki na parze.
OdpowiedzUsuńMarta
Bardzo pozytywne wrażenia. Zwłaszcza curry nieziemsko pyszne, ale tempura i wege sushi wyśmienite również. Najlepsze wege miejsce w Krakowie :)
OdpowiedzUsuń