poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Back on track in Kraków - Moment Resto Bar

    No to po wakacjach. Niestety. Choć może trochę stety, bo znowu jesteśmy w domu, w rodzinnym mieście, gdzie możemy odkrywać nowe, miłe miejsca. Znowu chodzimy do pracy, nie mamy czasu na gotowanie, więc żywimy się na mieście...
    W takim nastroju nadszedł czas opisać miejsce, gdzie chodzimy zawsze, numer 1 na knajpianej mapie Krakowa, Moment Resto. I choć bardzo długo zastanawiałam się co napisać, nie mam pojęcia. Nie wiem tak na prawdę dlaczego właśnie tam. Słyszałam wiele opinii na temat tego miejsca. Jednych skrajnie na "nie", mówiących o nieprzyjemnym zapachu wnętrza, innych skrajnie na "tak", które przekonywały o wyśmienitym smaku dań. A jednak, zawsze gdy chcemy coś zjeść lub spotkać się z przyjaciółmi, ciągnie nas właśnie tam. Nawet teraz, gdy zaczęliśmy eksplorować lokale Krakowa, musimy mocniej zastanowić się, żeby wymyślić miejsce inne niż Moment. Może to dlatego, że w karcie jest spory wybór zestawów śniadaniowych, które można zjeść do późnych godzin popołudniowych np wstając zmęczonym po nocnych przygodach. Może dlatego, że są pyszne sałatki, choć ja kiedyś znalazłam w talerzu wygiętą zszywkę od opakowania po sałacie. Może dlatego, że kelnerzy są bardzo mili choć ciągle jesteśmy na "dzień dobry", a Pani za barem na moje pytanie o kartę stałego klienta odpowiada, że "najpierw trzeba być stałym klientem", a widzimy się przecież prawie co weekend... Jak widać miejsce to wyzwala wiele emocji. Może właśnie dlatego jest tak niepowtarzalne.
    W weekend, pierwszy po powrocie do pracy, wybraliśmy się do Momentu na śniadanie. Niestety, około godziny 10tej, kiedy tam dotarliśmy lokal był już prawie pełny i zabrakło miejsca przy naszych ulubionych, wysokich stołach przy oknach. Usiedliśmy więc na końcu sali, w wygodnych, dużych lożach. Menu sezonowe, które aktualnie obowiązuje w restauracji to "Moment w pomidorach". Można zjeść np deser z konfiturą truskawkowo-pomidorową, pomidorowe pesto lub tartę pomidorową. My zdecydowaliśmy się na klasykę tj. omleta z pomidorami (:)) i śniadanie klasyczne. Do śniadania kawa z dolewką jest gratis. Muszę tu dodać, że ta kawa, podawana na sposób amerykański tj. dolewana przez kelnera ze szklanego, pękatego dzbanka ma niepowtarzalny smak i wspaniale stawia na nogi (może to ze względu na ilość a nie jakość... ale jednak :). Gdybym była tam na obiad wybrałabym wrapsa ze szpinakiem i łososiem lub z kurczakiem i grillowanymi warzywami. Za pewne nie zmieściłabym całego, więc poprosiłabym o zapakowanie połowy na wynos. Na kolację z kolei idealnym jest tatar z łososia z sezamem i wasabi. Ulubiony drink? Bezalkoholowy -  Not So Cosmo, z soku wyciskanego z pomarańczy, soku żurawinowego i soku z cytryn i limonek. A na wieczór butelka wina, w miłym towarzystwie i z wielkim prawdopodobieństwem, że spotkam kogoś znajomego... Cały Moment... www.momentcafe.pl













sobota, 18 sierpnia 2012

Finlandia

    Ostatnim punktem naszej wycieczki były Helsinki w Finlandii. Jednego dnia, wcześnie rano, przepłynęliśmy tam z Tallina promem samochodowym. Miasto okazało się wielkie, drogie i jak dla mnie pozbawione klimatu. Szerokie, prostopadłe ulice z wielkimi, kolorowymi domami towarowymi nie zrobiły na mnie większego wrażenia… miałam za to poczucie, że moja kurtka z windstoperem niezbyt wpisała się w panujący tam szyk. Na szczęście nie spędzaliśmy całego dnia w mieście.
    Zaraz po dopłynięciu do brzegów Finlandii, pojechaliśmy samochodem na wycieczkę, by zobaczyć pagórkowate krajobrazy, wypełnione charakterystycznymi domkami. Było pięknie. Na obiad udaliśmy się jednak  z powrotem do miasta.
    Mój przewodnik obejmował niestety tylko Litwę, Łotwę i Estonię, dlatego byłam niezbyt przygotowana do kulinarnego odkrywania Finlandii. Na szybko, podczas rejsu, udało mi się wyszukać w Internecie, że Finlandczycy jedzą renifery, żurawina jest jagodą dobrą do wszystkiego, i że wato zjeść w restauracji Savotta, gdzie podawana jest regionalna kuchnia. Właśnie tam udaliśmy się na obiad.
    Wystrój knajpki, przypominający chatę rybacką, przypadł mi do gustu. Na stołach czekały na gości wyłożone sztućce oraz szkło. Każde miejsce miało również położoną niedbale kraciastą, bawełnianą ściereczkę do rąk. Kelner, ubrany w regionalny strój, podał nam menu. Znalazłam tam dania z renifera i choć były straszliwie drogie to zdecydowaliśmy się spróbować.
    Najpierw zamówiliśmy zupę z wędzonego renifera, później pieczeń z renifera. Żeby wszystko nie było takie reniferowe, drugą zupą jaką zamówiliśmy była zupa z łososia a drugim daniem, gulasz z jagnięciny, cielęciny i wieprzowiny. W międzyczasie poprosiłam jeszcze o herbatę, którą podano w karafce, kelner naciągnął nas także na dużą wodę, niby niepłatną a jednak pod koniec doliczoną do rachunku. Do picia mogliśmy zamówić również piwo aromatyzowane sokiem z jagód, lecz ostatecznie żadne z nas nie miało ochoty na alkohol  :)
    W oczekiwaniu na dania A. odnalazł polski banknot przyklejony na wystawce z banknotami świata, wywieszonej w jednej z sal restauracji. Ciekawym dodatkiem do atmosfery fińskiego lokalu byli również Koreańczycy, którzy konsumowali swój posiłek niesamowicie mlaskając i nagrywając wszystko (łącznie z nami) na kamerę. Po dłuższym oczekiwaniu nadeszły i dania. Zupy, podane w drewnianych czarkach były niesamowicie smaczne i treściwe. Dania główne, podane z puree ziemniaczanym i żurawiną, również okazały się przepyszne. Mięso renifera, choć z wyglądu czerwone i sprawiające wrażenie niedopieczonego, było w rzeczywistości bardzo miękkie i kruche. Na deser nie mieliśmy już miejsca ale w karcie do wyboru były słodkości z jagodami, rabarbarem lub słodkim syropem z brzozy.
I tak zakończyły się nasze kulinarne podboje. 365knajp wraca do normalnego, krakowskiego trybu.












piątek, 17 sierpnia 2012

Estonia

    W Estonii, a raczej w Tallinie, zabawiliśmy cały jeden dzień. Mieliśmy dużo czasu na zwiedzanie starego miasta, otoczonego pięknymi średniowiecznymi murami obronnymi. Zdecydowanie ze wszystkich stolic, jakie zwiedzaliśmy podczas wakacji, ta podobała mi się najbardziej. Cudowny, średniowieczny klimat miasta zaprowadził nas do restauracji Olde Hansa, równie klimatycznej. Sale oświetlone jedynie świecami, kelnerzy ubrani w stroje z epoki, w tle śpiewy średniowieczne i gwar ludzkich rozmów przenosiły w dawne czasy.
    Ze względu na ten ciemny klimat średniowiecza nasz aparat nie sprawdził się zbyt dobrze i zdjęcia nie są najlepszej jakości. Moje wspomnienia z Olde Hansa’y nie są również najlepsze. A to za sprawą dania, lub raczej składnika dania, które zamówiliśmy. Ale po kolei…
  Jak już wspomniałam, wszystko w średniowiecznej restauracji było bardzo stylizowane. Przeglądaliśmy nawet menu, w którym staro-angielskim językiem opisane były wszystkie dania. Niestety polskiej wersji menu nie było wśród wersji rosyjskiej, niemieckiej i nawet … japońskiej.  
    Na początek zamówiliśmy po ziołowym piwie, do którego kelnerka poleciła nam suszoną kiełbasę z łosia, na zakąskę. Przystawka została podana w formie małych kawałeczków zawiniętych w kwadratową szmatkę, zawiązaną rzemieniem. Ja lekko się zdziwiłam kiedy uśmiechnięta pani przeszła obok naszego stolika i położyła mimochodem małe zawiniątko. Trzeba było je rozsupłać, żeby móc skosztować dania. Kiełbaska okazała się lekko gumiasta, ale smaczna. Do tego piwo, nie ziołowe, lecz mocno ziołowe. W przewodniku czytałam, że Estończycy korzystają z wielu przypraw, lecz sypią je z umiarem. W tym piwie nie było tego znać. Po wypiciu jednej objętości glinianego dzbana nie skusiliśmy się na następny. Lecz to jeszcze nie było to,  co zapamiętamy na długo…
    Głównym daniem, jakie zamówiliśmy był gulasz z dzika z kaszą aromatyzowaną ziołami, żurawiną oraz… dżemem z cebuli. Dobrze, że z obawy przed dzikiem a raczej smakiem mięsa dzika, zamówiliśmy jedno danie na dwoje. Dżem z cebuli jednoznacznie popsuł wszystkie doznania smakowe i jedyne co pamiętam, to słodko-gorzki smak klejącej się pulpy. Jedyny pozytyw tego doznania to pewność, że nigdy więcej nie zjem dżemu z cebuli. Szkoda, że ostatecznie  nie trafiliśmy do żadnej innej restauracji estońskiej (np. Kuldse Notsu Kõrts polecanej w przewodniku), bo na pewno taka wizyta pozwoliłaby na odkrycie czegoś ciekawego, co by nam smakowało. Teraz mamy pretekst, żeby wrócić kiedyś do Tallina.











czwartek, 16 sierpnia 2012

Łotwa

    Kolejnym krajem na naszej trasie była Łotwa. Jej stolica, Ryga okazała się wielkim miastem, gdzie zaparkowanie samochodu graniczy z cudem, a jak już uda się zaparkować, godzina postoju kosztuje 1,5 lv, co w przeliczeniu daje około 9zl. Jakoś jednak udało się nam dojechać do centrum. Znaleźliśmy też przyzwoity hotel i po doprowadzeniu się do stanu wyjściowego, wyruszyliśmy na poszukiwanie miejsca, gdzie można zjeść dobrą rybę.  
    Na spacerze złapał nas mocny deszcz, więc ostatecznie nie było czasu na długie poszukiwania. Trafiliśmy do restauracji o nazwie 1221. Ten właśnie lokal przyciągnął nas barwną fasadą budynku, w którym się znajdował.
    Ja poznawałam ten widok z kart przewodnika, lecz kojarzyłam z nim inną nazwę. Jak się okazało, restauracja Alpenrose, niegdyś słynąca z kuchni szwajcarskiej, zmieniła swoją politykę, mianując się restauracją 1221, serwującą dania kuchni lokalnej. W Internecie próbowałam wyszukać, skąd pochodzi taka nazwa, jednak na oficjalnej stronie lokalu (www.1221.lv) nic na ten temat nie znalazłam.
    Restauracja w karcie oferuje duży wybór zup, które w tych rejonach są podobno wielce popularne. Ja zamawiam barszcz (kolejny raz). Jednak tym razem nie z grzybami, lecz z kawałkami wędzonego łososia i jesiotra, podany z kwaśną śmietaną. Na grzyby  w gulaszu z łosia decyduje się A.  
    To właśnie dzięki tym barszczom, tj temu z grzybami, zjedzonemu na Litwie i temu z rybą, zjedzonemu na Łotwie, zaczęła we mnie narastać miłość do zup. Połączenia smakowe obu tych dań można opisać jedynie stwierdzeniem: „niebo w gębie”. Po takim początku kolacji przyszła kolej na to, na co mieliśmy ochotę od samego przekroczenia granicy tj na rybę.
    Zamówiliśmy talerz wędzonych bałtyckich ryb i łotewskich, regionalnych serów. I tak zjedliśmy wędzonego łososia, jesiotra, węgorza i okonia oraz dwa rodzaje sera połączone z lampką domowego, wytrawnego, białego wina.
    Na typowo łotewskie, słodkie specjały przyszedł czas na deser. Ja wyczytałam w przewodniku, że typowym łotewskim deserem jest chleb żytni – rupjmaize i rzeczywiście znalazłam taką pozycję w karcie. Deser okazał się nasiąkniętym jagodowym sosem kawałkiem pieczywa, podanym z bitą śmietaną i owocami leśnymi. Jednym słowem delicje. Im bardziej na północ, tym bardziej smaki kuchni krajów bałtyckich zaczęły mi odpowiadać. Już nie mogłam doczekać się smaku Estonii, więc po gruntownym zwiedzaniu Rygi oraz paru innych ciekawych łotewskich miasteczek, udaliśmy się w dalszą drogę.